Nastąpił koniec lata. Z dnia na dzień. Listopad. Z gradobiciem, wichrem i zimnem. Trochę szkoda, że we wrześniu...
Ale jesień, ta paskudna, zimna i mokra też ma wiele uroku. To czas koców, książek, długich wieczorów, ognia w piecu, wiatru w kominie, świec, deszczu dzwoniącego o szyby... To czas spokoju, bez rozwrzeszczanych całodobowo turystów, bez uparcie śpiewających do rana słowików, które nie dają w upalne noce spać równie skutecznie, co turyści.
Wrzesień w tej listopadowej aurze odszedł i nastał październik. Równie niepiękny. Wprawdzie podarowano mi jeden dzień pogody łaskawej, który wykorzystałam głównie na mycie okien, ale czuję, że dzisiaj to już chyba w piecu którymś napalę... Jesień jakoś przytępiająco na mnie wpłynęła, czego objawy mam różne, dziwne i głównie amnezją się obawiające, chociaż i totalnym brakiem logiki mych poczynań. (Pogodą to sobie ku pocieszeniu tłumaczę, ponieważ wypożyczenie, po długim namyśle, z biblioteki trzech tomów B. Sandersona, każdego z innej serii, doprowadziło mnie do poważnych rozważań na temat stanu mojego umysłu. W dodatku dopiero w połowie drugiego tomu zorientowałam się, że historia jakaś nieskładna, a i bohaterowie coś jakby nie ci sami.) I mam lenia...takiego podkocowego, co to szepcze do ucha o leżeniu pod kocem i czytaniu książek o niesamowitych przygodach - na szczęście cudzych i żadnego mojego udziału, ani tym bardziej wysiłku niewymagających. Przy okazji tegoż lenia przeczytałam "Zombie" Chmielarza. Nie będę tu recenzji pisać, ale książka faktycznie mrozi krew w żyłach. Jak sobie pomyślę, że bym mogła na takiego prokuratora trafić, co to omamy ma różniste, a dziwne, to, mimo, że nawet na mandat się jeszcze w życiu nie załapałam, jakoś tak jednak nieswojo mi się robi...albowiem niczego i nikogo się tak bardzo nie boję, jak wariatów. Żaden psychopata szaleńcowi do pięt nawet nie sięga. Zarezerwowałam sobie przy okazji Żmijowisko. Nie ma to jak uczciwy polski gniot na długi jesienny wieczór.
Za to, na pocieszenie chyba, mimo letniej suszy, urodzaj owocowo - warzywny nastąpił. Wprawdzie zapraw z założenia nie czynię, ale za to oczy nacieszyłam obfitością jabłek, winogron i... dyń. A dynie w tym roku urodziwe nadzwyczajnie, w kształtach, kolorach i rozmiarach wszelakich. I chociaż nie lubię pomarańczu, to w tym jesiennym warzywie kolor ów urzeka mnie od zawsze. I cieszy. To cieszenie wprawdzie dla jednej z dyń zakończyło się w zupie - tak długo ową dynię z miejsca na miejsce przekładałam, aż mi się z rąk wyślizgnęła i na podłogę rymsła...pękając prawie na pół. Co innego się jedzeniem bawić, a co innego na zmarnowane przeznaczyć, zrobiłam więc zupę dyniową na ostro, z czosnkiem, ziemniakami i papryką, całkiem zjadliwą i bardzo rozgrzewającą. Chociaż mi się nie chciało. W ogóle lepiej o jedzeniu myśleć, niż w kuchni sterczeć, tym bardziej, że ilekroć coś w trakcie gotowania czytam, to zawsze przypalę, jak nie obiad, to chociaż rękaw albo ścierkę... No i od myślenia o jedzeniu się nie tyje, a od gotowania i owszem. Wędrujemy więc tak z Pusią Ryjkiem między kuchnią a sypialnią, obie jakieś takie rozogniskowane, rozmemłane i głównie o ciepłych kocach myślące, obie w nastroju średnim. Ale nic to, jeszcze 6 miesięcy i znów będzie wiosna.
Ale jesień, ta paskudna, zimna i mokra też ma wiele uroku. To czas koców, książek, długich wieczorów, ognia w piecu, wiatru w kominie, świec, deszczu dzwoniącego o szyby... To czas spokoju, bez rozwrzeszczanych całodobowo turystów, bez uparcie śpiewających do rana słowików, które nie dają w upalne noce spać równie skutecznie, co turyści.
Wrzesień w tej listopadowej aurze odszedł i nastał październik. Równie niepiękny. Wprawdzie podarowano mi jeden dzień pogody łaskawej, który wykorzystałam głównie na mycie okien, ale czuję, że dzisiaj to już chyba w piecu którymś napalę... Jesień jakoś przytępiająco na mnie wpłynęła, czego objawy mam różne, dziwne i głównie amnezją się obawiające, chociaż i totalnym brakiem logiki mych poczynań. (Pogodą to sobie ku pocieszeniu tłumaczę, ponieważ wypożyczenie, po długim namyśle, z biblioteki trzech tomów B. Sandersona, każdego z innej serii, doprowadziło mnie do poważnych rozważań na temat stanu mojego umysłu. W dodatku dopiero w połowie drugiego tomu zorientowałam się, że historia jakaś nieskładna, a i bohaterowie coś jakby nie ci sami.) I mam lenia...takiego podkocowego, co to szepcze do ucha o leżeniu pod kocem i czytaniu książek o niesamowitych przygodach - na szczęście cudzych i żadnego mojego udziału, ani tym bardziej wysiłku niewymagających. Przy okazji tegoż lenia przeczytałam "Zombie" Chmielarza. Nie będę tu recenzji pisać, ale książka faktycznie mrozi krew w żyłach. Jak sobie pomyślę, że bym mogła na takiego prokuratora trafić, co to omamy ma różniste, a dziwne, to, mimo, że nawet na mandat się jeszcze w życiu nie załapałam, jakoś tak jednak nieswojo mi się robi...albowiem niczego i nikogo się tak bardzo nie boję, jak wariatów. Żaden psychopata szaleńcowi do pięt nawet nie sięga. Zarezerwowałam sobie przy okazji Żmijowisko. Nie ma to jak uczciwy polski gniot na długi jesienny wieczór.
Za to, na pocieszenie chyba, mimo letniej suszy, urodzaj owocowo - warzywny nastąpił. Wprawdzie zapraw z założenia nie czynię, ale za to oczy nacieszyłam obfitością jabłek, winogron i... dyń. A dynie w tym roku urodziwe nadzwyczajnie, w kształtach, kolorach i rozmiarach wszelakich. I chociaż nie lubię pomarańczu, to w tym jesiennym warzywie kolor ów urzeka mnie od zawsze. I cieszy. To cieszenie wprawdzie dla jednej z dyń zakończyło się w zupie - tak długo ową dynię z miejsca na miejsce przekładałam, aż mi się z rąk wyślizgnęła i na podłogę rymsła...pękając prawie na pół. Co innego się jedzeniem bawić, a co innego na zmarnowane przeznaczyć, zrobiłam więc zupę dyniową na ostro, z czosnkiem, ziemniakami i papryką, całkiem zjadliwą i bardzo rozgrzewającą. Chociaż mi się nie chciało. W ogóle lepiej o jedzeniu myśleć, niż w kuchni sterczeć, tym bardziej, że ilekroć coś w trakcie gotowania czytam, to zawsze przypalę, jak nie obiad, to chociaż rękaw albo ścierkę... No i od myślenia o jedzeniu się nie tyje, a od gotowania i owszem. Wędrujemy więc tak z Pusią Ryjkiem między kuchnią a sypialnią, obie jakieś takie rozogniskowane, rozmemłane i głównie o ciepłych kocach myślące, obie w nastroju średnim. Ale nic to, jeszcze 6 miesięcy i znów będzie wiosna.
Spokojnej i złotej jesieni pełnej dyń wszystkim życzę 😘
Piękna jesień u Ciebie.:) Kotek wie co dobre.:)
OdpowiedzUsuńTak, koty zawsze potrafią wybierać to, co najlepsze...
UsuńRozmemłana, leniwa powiadasz.... nie wierzę, bo aby tak zaawansowane, i z tak ogromnym polotem stylizacje skomponować, trzeba mieć niezłe zasoby energii... I jeszcze zupę ugotować! Ooooo.... :)
OdpowiedzUsuńPolu kochana, gdzie mi do Ciebie. Same zaległości...nigdy już chyba nie nadrobię...
UsuńJesień u Ciebie cudna:))szkoda że zrobiło się tak zimno,my już ogrzewanie włączyliśmy:)))Pusi chłody nie straszne:))Pozdrawiam serdecznie:)))
OdpowiedzUsuńDziękuję, pozdrawiam cieplutko.
UsuńZajrzałam rudziczku licząc, że coś napisałaś ... i jest! Energii to jednak Ci nie brakuje, co widać po załączonych obrazkach. Stylowo, ciepło a opis jesiennych niedoskonałości świetny. No czyta się rewelacyjnie. Zaraz wpadam w codzienność więc to taki miły początek dnia. Serdeczności ślę i pogodę cudną. Koniecznie trzeba ją wykorzystać pomimo owej codzienności.
OdpowiedzUsuńPs. Książki też czytam w kuchni, ale po to by niczego nie przypalić:))))
Brakuje. Same zaległości. Im bardziej się staram, tym większe zamieszanie i marnacja czasu...
Usuń